wtorek, 16 lipca 2013

Rozdział drugi.

"Nie masz przy sobie może gazu pieprzowego, nie? "

Czy jeśli powiem, że zostałam porwana przez staruszkę z Sosnowca, to zostanę uznana za jeszcze większą wariatkę?
Chyba tak.
Ale co mam innego powiedzieć skoro to jest prawda? Albo w tym piwie były narkotyki, albo właśnie się obudziłam związana z zakneblowanymi ustami w busie pełnym emerytów i a za to wszystko była odpowiedzialna 70-letnia fanka brydża, z którą jechaliśmy z Aaronem pociągiem.
Właśnie, Aaron... To ten frajer nas w to wpakował. "Znalazłem dla nas transport". Chujkurwajapierdolę. Jak można być takim naiwnym? Dobrowolnie wsiąść do autobusu pełnego osób starszych od ciebie ponad cztery razy - przecież to idiotyzm. A jeszcze oni są ze Śląska! Jak my teraz mamy pokrzyżować im plany, skoro oni będą ciągle po swojemu gadać?
Coś mnie szturchnęło. To "coś" okazało się być moim towarzyszem podróży. Też był związany i też miał knebel w ustach, ale to mu nie przeszkadzało w uśmiechnięciu się do mnie. Odpowiedziałam chłopakowi wzrokiem pełnym nienawiści.
Trzeba coś wymyślić - nie mam zamiaru umierać i to jeszcze w takim towarzystwie.
Rozglądnęłam się po pomieszczeniu. Znajdowaliśmy się w tym samym busie, do którego wsiedliśmy poprzedniego wieczoru. Spojrzałam za okno. Teraz mogłoby być trochę przed południem. Wiedza, gdzie jesteśmy w tym momencie też by mi się przydała, aczkolwiek biorąc pod uwagę, iż pojazdem kierował pan po siedemdziesiątce,  a nasza aktualna prędkość nie przekracza dwudziestu kilometrów na godzinę, prawdopodobnie daleko od Wieliczki nie odjechaliśmy. Zostaliśmy posadzeni na tylnych siedzeniach - ja na środku, Walijczyk po mojej prawej stronie, a po lewej... jakiś chłopak. Biedak, będzie musiał jakoś przeżyć towarzystwo moje, frajera i bandy staruszków, gdy się obudzi. Jeśli się w ogóle obudzi. Fakt, iż jestem uwięziona, przeszkadza mi w prawidłowym określeniu czy aby na pewno.
Nieważne. Trafiliśmy do miejsca w życiu, gdzie każdy walczy o siebie i swoje dalsze istnienie w świecie żywych. 
Jeszcze nie wiem, jak to zrobię, ale niezauważenie muszę się oswobodzić z więzów, znaleźć plecak i spierdolić jak najdalej stąd. 
Przejdźmy do punktu pierwszego. 
W całej tej mojej głupocie, idiotyźmie, frajerstwie, ciotowatości, lenistwie, psychozie i uzależnieniu od fastfóduf, jednak znalazło się trochę miejsca dla jakiejś mądrości i przebiegłości. Odkąd zaczęłam się zadawać z dilerami kebabów i innymi typami spod monopolowego, wyposażyłam się w nóż, który spoczywa aktualnie w moim lewym glanie. 
Chwalmy mnie i mój mózg. 
Mój mózg. Czy to nie jest przypadkiem oksymoron?
Nie czas na humanistyczno-filozoficzne wywody - jestem głodna, a emeryci nie wyglądają na takich, którzy chcieliby mnie nakarmić. 
Czuję na sobie wzrok Aarona. Ha, niech sobie patrzy na mistrzynię w akcji!
Zgrabnym jak na mnie ruchem, czyli de facto niezdarnym, wyciągnęłam nóż. 
Jestem zajebista. 
Miło wreszcie poczuć, że się ma kończyny. Staruch, który mnie wiązał, musiał być jakimś mięśniakiem na emeryturze. Albo ja byłam taka słaba... Nie, to z pewnością nadzwyczajne umiejętności mojego oprawcy. 
Wyciągnęłam sobie knebel z ust. 
Ja umiem oddychać!
Usłyszałam poruszenie po mojej prawej stronie. Ktoś chyba chciał, żeby go uwolnić. 
Na mojej twarzy pojawił się uśmiech godny prawdziwego Geniusza Zua, którym, skromnie mówiąc, byłam.
Ale... Och, powinnam więcej przebywać w towarzystwie uroczych chłopców, żeby się uodpornić na te wszystkie oczy i inne.
Daję dychę, że on umie rzucać uroki. Pierdolony Parry Hotter się znalazł. 
Chwilę potem cała nasza trójka była wolna. 
Tak, trójka. Nie chciałam, żeby Aaron poczuł się wyróżniony, więc przecięłam więzy naszego kumpla z celi, który spał jak zabity. A żył, bo sprawdziłam puls. 
Pierdolić pierwszą pomoc - chcę sprawdzać puls, to będę sprawdzać puls i chuj im wszystkim do tego!
- Veraaa? - usłyszałam cichy szept - What are we going to do now?
Najchętniej bym mu wyrwała język i obiła tę idealną twarzyczkę.
Zignorowałam go i zlustrowałam wzrokiem wnętrze jeszcze raz, tym razem skupiając się na współpasażerach. 
Drugi punkt planu mego czas wprowadzić do życia!
Miałam do obezwładnienia dziesięciu śpiących starców, kierowcę i tę babcię z pociągu. 
Trudny orzech do zgryzienia, nie powiem,  że nie. A fakt, iż sto osiemdziesiąt centymetrów ideału gapi się na mnie jakby nigdy nic, nie pomagał mi.
- Nie masz przy sobie może gazu pieprzowego, nie? - spytałam się Walijczyka, nie spuszczając wzroku z emerytów, a ten popatrzył się na mnie jak na wariatkę. W sumie to popatrzył się tak, jak każdy się na mnie patrzy, bo wariatką to ja jednak jestem. Wiecie, nie leczone ADHD i te sprawy czasami przeradzają się takie coś, na co bierze się tabletki. Znaczy się - powinno się brać tabletki. Albo siedzieć na dupie w jakimś psychiatryku. Tak sobie teraz myślę, że jak na człowieka z osobowością socjopatyczną, to znam strasznie dużo osób. Większość z nich, spora większość, jest raczej z tej samej bajki, co ja, no ale, człowiek to człowiek - co z tego, że psychopata, czy rolnik! Powinni mnie zamknąć, bo nie spełniam tej ich "charakterystyki socjopaty". Ale ze mnie hipster, nie ma co, nawet wśród wariatów muszę się wyróżniać!
- Ty zawsze tak odpływasz? - usłyszałam ten nieziemsko boski głos.
- Tak. I zawsze mam przy sobie gaz pieprzowy. Tylko nie teraz! - jęknęłam. Ta starucha mi go zajebała razem z plecakiem.
- Mam w żołądku kwas solny - zaczął mój, jak się okazało chory na umyśle, towarzysz - mogę pożyczyć, jeśli się przyda.
Popatrzyłam się na chłopaka z miną "I to niby ja, Aaronie, jestem psychiczna?", a ten w odpowiedzi się uśmiechnął.
- Ja pierdolę. - mruknęłam do siebie. Miałam już dość tych uśmiechów, rezerwowanych specjalnie dla mnie. I jeszcze teraz okazało się, że jednak Walijczyk nie jest aż taki poważny i normalny, na jakiego wyglądał. On jest jakiś dziwny! Słowo daję, przysięgam na wszystkie moje koncertowe koszulki, że to najprawdziwsza prawda! Bo... No, bo przecież jak ktoś może się do mnie uśmiechać, hę? I ze mną żartować? I w ogóle nie spieprzać ode mnie, gdzie pieprz rośnie? Ja tego nie rozumiem. Ktoś mi wytłumaczy? Nie ma chętnych? Szkoda. Przez siedemnaście lat mojego nędznego życia nikt, nikt!, nie chciał przebywać ze mną dobrowolnie w tym samym pomieszczeniu, choćby rzekome pomieszczenie miało powierzchnię kilometra kwadratowego, a my byśmy znajdowali się na przeciwległych końcach przekątnej tego obszaru. W końcu przyzwyczaiłam się do bycia Naczelną Psychopatką Wszechświata I Krainy Tęczy. Więc teraz mam chyba prawo czuć lekki dyskomfort, czyż nie? Poza tym, to siedzenie jest mało wygodne.
Och, na Merlina, spierdalam stąd!
Stwierdziłam, że mój plan nawet gdyby istniał, to byłby słaby i nie dostałby się na główną na demotywatorach, czy jakimś innym polskim portalu, gdzie liczba gimbusów jest większa, niż liczba koncertów, na których byłam, więc zwyczajnie postanowiłam działać na spontana.
Zerwałam się z miejsca i jednym susem doskoczyłam do Brydżowej Babci Z Pociągu. Od razu mnie zauważyła, nasze oczy się spotkały i już wiedziałyśmy, że nie obejdzie się bez walki. Nie powiem - babcia miała łeb, ale to ja musiałam się okazać fajniejsza i lepsza. W końcu od tej bitwy zależało życie moje, Aarona, kolegi śpiocha oraz mój plecak, który z tego całego zestawu jest dla mnie najważniejszy.
- Gramy do trzech wygranych. - powiedziałam, a staruszka kiwnęła głową na znak, że rozumie.
Teraz trzeba się postarać. Zaczynamy starcie.
W oddali słyszę głosy dopingującego mnie Aarona. Nie ukrywam - dodaje mi to otuchy. Musi mi się udać.
Raz, dwa, trzy.
Mój kamień przeciwko jej nożycom.
Ja 1:0 BBZP
Papier vs. nożyce.
Ja 1:1 BBZP
Papier vs. kamień.
Ja 2:1 BBZP
Kamień vs. papier.
Ja 2:2 BBZP
Mierzyłam emerytkę wzrokiem. Mamy równe szanse, jednak któraś musiała okazać się być tą lepszą.
- Raz...
A co gdybym tak...
- Dwa...
Yay, Vera, to genialny pomysł!
- Trzy!
Czas jakby zwolnił. Wystawiam prostą dłoń, która wyglądem miała przypominać kartkę papieru. Pełna obaw patrzę na figurę przeciwniczki.
Udało się!
Chciałam wykonać mój taniec zwycięstwa, jednak przeszkodził mi w tym Aaron. Chłopak zaczął mnie dusić, by po chwili pocałować mnie w czoło i powiedzieć do mnie z uśmiechem:
- Jesteś zajebista! Zawsze w Ciebie wierzyłem!
Och, uczucie zwycięstwa tak mnie wypełniło szczęściem, że zapomniałam jak bardzo mnie irytują mięśnie twarzy chłopaka i odwzajemniłam uśmiech.
- Kurwa! - usłyszeliśmy głos przegranej Brydżowej Babci Z Pociągu - Ekipa, spadamy! - rzuciła zrezygnowana i wyszła z pojazdu.
Po chwili w busie byliśmy tylko ja, Aaron, śpiący kolega oraz nasze rzeczy.

- Jak to zrobiłaś? - usłyszałam głos mojego walijskiego towarzysza.
- A, no, wiesz - popatrzyłam się na kawę, którą chłopak trzymał w dłoni - Wzięłam kubek, nasypałam tego czegoś, co normalni ludzie zwą kawą, a ja świństwem i zalałam to gorącą wodą.
Aaron się zaśmiał, a ja popatrzyłam się na niego zbita z tropu.
- W Walii inaczej się parzy kawę? - spytałam zdumiona - Mieszkam w Londynie i o ile się nie mylę tam przyrządza się napój tak, jak ja to zrobiłam, ale jeśli ty masz jakieś swoje tradycje, to przepraszam, nie wiedziałam...
Pierwszy raz kogoś przepraszałam od... właściwie to nie wiem... na pewno od dawien dawna, jeśli nie w ogóle pierwszy raz w całym moim życiu... Może bym doszła do prawdy, aczkolwiek Aaron mi nie pozwolił.
- Nie o to chodzi. - zaśmiał się i upił łyk kawy - Miałem na myśli to, jak udało ci się wygrać, wiesz, przejrzeć tę babkę.
I znowu uśmiech.
Czyli zrobiłam jeszcze większą idiotkę niż wcześniej. Świetnie!
- Achhh... - mruknęłam, próbując ukryć zażenowanie. Mówiłam, że nie nadaję się do ludzi. Że też się wpakowałam w jakieś wycieczki objazdowe po tym zasranym kraju. Kurwa, gdzie my tak właściwie jedziemy? Przed siebie! Jesteśmy w drodze jakąś godzinę z czego trzy kwadranse staliśmy w korku zupełnie tak, jak w tym momencie. Kierował Aleksander - nasz śpiący kolega, którego wybudziłam tradycyjną metodą "na mokro" chwilkę po tym, jak starcy opuścili busa. Trochę porozmawialiśmy w trójkę, a następnie zrobiłam kawę dla chłopców, gdyż, jak się okazało, emeryci mieli takie sprytne urządzonko, co podgrzewa wodę. I posiadali kilka lub kilkanaście litrów H20 [wyobraźcie sobie tę dwójkę taką malutką na dole, ok? ~N.], kawę, herbatę i kilka opakowań jakichś ciastek. A kolejno zrobiłam z siebie jakąś głupią debilkę. Może powinnam się przefarbować na blond?
Chyba moja mina mówiła mniej więcej to co czułam w środku, czyli beznadziejność, smutek, złość i głód, bo Aaron zrobił zatroskaną minę i mnie przytulił. Gdyby nie ten cały kanion (tak, kanion, tego dołem nazwać nie można), to pewnie bym się odsunęła, gdyż jednak jakieś zachowania typowe dla mizantropa mi jeszcze zostały, ale, cóż, wtedy to sam mój idiotyzm mnie przygnębiał, a co dopiero by było gdybym zaczęła sobie przypominać o kolejnych moich niedoskonałościach psychicznych. Więc wtuliłam się w tors chłopaka. Pewnie wyglądałoby to jak jakaś scenka z tandetnego romansu, gdyby nie fakt, że ja występowałam w roli głównej.
- To co? Zdradzisz mi sekret swojego zwycięstwa? - usłyszałam głos Aarona. Podniosłam głowę, by zobaczyć twarz chłopaka, jednak to nie była mądra decyzja. Walijczyk właśnie próbował się napić kawy, a ja mu w tym przeszkodziłam uderzając głową w kubek.
- Szlag by to trafił... - mruknęłam, oblana napojem. Popatrzyłam się na chłopaka - oczekiwałam jakieś kłótni lub awantury, ale, nie!, on się musiał uśmiechnąć.
Już chciałam wyciągnąć z plecaka butelkę wódki i zaszyć się na samym końcu busa, by trochę ponarzekać na siebie, Aarona, polskie drogi i cały ten świat, jednak za oknem zobaczyłam coś, co momentalnie poprawiło mi humor.
Rzuciłam się na Aleksandra, krzycząc jak idiotka.
Zaraz, zaraz.
Rzuciłam się na Aleksandra, krzycząc w typowy dla mnie sposób.
- McDonald's! Zatrzymaj się!
Może ten dzień nie jest do końca stracony.

***
Oto rozdział drugi. Nie wiem, jak wyszedł - opinię pozostawiam Wam.
Dedykuję go Marysi vel Sonn aka po chuj pisać tu kolejne przezwisko skoro każdy, kto powinien wiedzieć, wie o co chodzi? i każdemu innemu, kto czyta, a nie komentuje.
A jak ktoś komentuje, to dostanie dedykację pod kolejnym rozdziałem, więc do not worry, kochani.
A propos kolejnego rozdziału - miałam ambitne plany wstawiać to w weekend, a trzecią część jutro, ale przez fakt, iż całkowicie oddałam się opowiadaniom o tematyce potterowskiej [może to głupie, ale kocham czytać o Rose i Scorpiusie oraz Lily i Jamesie - takie zboczenie po tej serii, którego chyba nigdy się nie pozbędę, ugh], więc czytanie zajęło mi sporą część wolnego czasu. W środę lecę do Nowego Jorku [zrobię zdjęcia speszjali for ju i tu Wam wstawię] na dwa i pół tygodnia, gdzie dostęp do laptopa ciotki będę mieć ograniczony [wiecie, jeden laptop na cztery osoby] i tak właściwie do internetu, gdyż za ten w telefonie zabuliłabym jakieś kilkanaście tysięcy, a wi-fi nie znajduje się wszędzie, gdzie będę. W ogóle to czas też będzie limited, gdyż nastawiam się na zwiedzanie i szoping, a blogowanie i wszelkie inne sprawy odstawiam na boczny tor. Jednak mam nadzieję, iż uda mi się wyskrobać choć jeden post podczas tego wyjazdu.
Dobra, kończę, bo zaraz ten dopisek będzie dłuższy od rozdziału. Życzcie mi, żeby ten samolot gdzieś nie spadł razem ze mną.
Dobranoc, kochani! Lofki <3